Lepsze wrogiem dobrego.

Lepsze wrogiem dobrego.Wczoraj przyszlo mi instalowac u klienta MS Office. Niby nic takiego. Rzadko mi się to zdarza, z dwóch względów. Po pierwsze mało ludzi decyduje się na używanie oryginalnego MS Office’a, po drugie teoretycznie jest to na tyle mało skomplikowane, że ludzie radzą sobie z tym sami. Dlaczego mało się decyduje? Tylko i wyłącznie przez jego cenę. 500 PLN za wersję do uzytku domowego (sugerowana cena MS to 599 PLN) to bardzo dużo. Dlatego część ludzi decyduje się na wersje piracjie, a duża część na darmowe odpowiedniki (np Libre Office).
Ale do sedna. Kiedyś instalacja Office’a była prosta. Wkładało się płytę, wpisywało kod, wybierało komponenty do zainstalowania, klik, klik i max po 15 minutach (na słabej maszynie) Office był gotowy do użycia.
Wczoraj usiadłem do komputera. Był na nim zainstalowany Office w wersji Trial ograniczonej czasowo. Po uruchomieniu informował, że czas już się zakończył i zachęcał do wpisania dwudziestopięcioznakowego kodu. Akurat taki kod miałem. Teraz nie kupujemy płyty, tylko sam klucz, który dziwnym trafem miał te 25 znaków. Wpisałem. Office odpowiedział, że kod jest poprawny. Jak bardzo się ucieszyłem, że instalacja zostanie przeprowadzona w mgnieniu oka. Office poprosił mnie tylko o zalogowanie się na konto Microsoft. Pomyślałem sobie OK. Przecież teraz licensja jest przypisywana do takiego konta. Bez zastanowienia spełniłem jego oczekiwania i założyłem swojemu klientowi takie konto. Po zalogowaniu się na nie, zostałem poproszony o pobranie instalatora. Znów nie wietrzyłem żadnego podstępu, moja czujność była uśpiona tym, że przecież Office’owi podobal się mój klucz, który wpisałem. Instalator pewnie ma za zadanie poprawienie tego co było na dysku w wersji demonstracyjnej. Coś usunie, coś doda, 15 minut i po zabawie. Ściągnąłem i uruchomiłem instalator. Ten coś pomielił, coś dociągnął, coś pomyślał i wypluł komunikat, że nie może dalej działać, bo na komputerze znajduje się wersja oprogramowania, która mu nie pasuje i jak chcę sobie zainstalowac Office’a to tamtego muszę usunąć.
No dobrze. Usunąłem. Usuwanie trwało i trwało, co najmniej tak długo jakby jakiś skryba wymazywał pliki żyletką z dysku. Udało się.
Uruchomiłem instalatora. Czekam, czekam, czekam… Nic się nie dzieje. No dobra, może coś nie tak kliknąłem, w końcu TouchPad w laptopie czasami płata figle. Uruchamiam go drugi raz. Czekam, czekam, czekam… Zadzwonił do mni telefon. Odebrałem, porozmawiałem. Znowu jakaś namolna oferta. Koniec rozmowy, spojrzenie na ekran. Instalator uruchomił się dwa razy. Z czego jedna jego instancja twierdzi, ze nie moze pracować, bo brak dostepu do internetu. Dzwiny komunikat, ale dobrze, ze przynajmneij nie wchodzą sobie w drogę. Zamknąłem. Druga instalacja ciągnie coś z Internetu. Bardzo szybko uzyskujemy 90%. Ostatnie 10% trwa 5x dłużej niż pierwsze 90…
W końcu coś miga na ekranie i mamy komunikat, ze teraz pliki sa instalowane, żeby nie wyłączać komputera, ani nie przechodzić do stanu offline, jeśli chodzi o Internet. OK. Niech się instaluje. 13%… 13%…. 13%…. i tak przez kolejne 15 minut… Instalator się zawiesił. Ubijam proces. uruchamian znowu wcześniej ściągniętego instalatora. Wszystko ma już przecież pobrane, więc powinno pójść błyskawicznie. Niestety za plecami czai się Murphy i jego prawa. Instalator ściąga pliki od nowa… I znowu ślimaczące się ostatnie 10%. Na szczęście tym razem instalator kończy swoją pracę, bez zawieszenia się. Czas instalacji: 90 minut. Paranoja. W tym czasie można zainstalować Windows’a. Przynajmniej którąś z jej starszych wersji.
I teraz najllepsze. Czy klienta mam skasować za 1,5 roboczogodziny? Przecież mnie zabije śmiechem. Wystawić fakturę do Microsoftu, za stracony czas?