Przewrotność…

Mi się tutaj podoba – rozmowy Macieja Giertycha z SB

"Jestem bardzo rad z tego, co się stało" – mówił w rozmowach z oficerem SB Maciej Giertych o antysemickiej kampanii w 1968 r. Agresję na Czechosłowację nazywał "konieczną i uzasadnioną ze strony Rosji". Publikujemy fragmenty rozmów

Maciej Giertych, eurodeputowany LPR i kandydat tej partii na prezydenta, pod koniec stycznia zwołał specjalną konferencję, na której poinformował, że IPN uznał go za pokrzywdzonego przez peerelowskie służby specjalne. Rozdał dziennikarzom kopie swojej teczki, wzywając innych polityków, by też upublicznili materiały na swój temat.

Z materiałów przekazanych przez Giertycha wynika, że SB interesowała się nim od czasu, gdy w 1962 r. wrócił do kraju z Anglii, gdzie został jego ojciec Jędrzej, przed wojną czołowy działacz endecji.

Jako reemigrant niekryjący się z narodowymi i katolickimi poglądami 26-letni Maciej Giertych stanowił naturalny obiekt inwigilacji tajnych służb komunistycznego państwa.

Zaczął pracować w Instytucie Dendrologii PAN w Kórniku k. Poznania. Służba Bezpieczeństwa nadała mu kryptonimy "Genetyk" i "Długi". Był przedmiotem obserwacji aż do 1989 r. Nawet po tym, jak w 1986 r. został członkiem współpracującej z władzami Rady Konsultacyjnej przy gen. Wojciechu Jaruzelskim.

W notatce poznańskiej SB z 18 września 1970 r. podsumowującej efekty pierwszych lat obserwacji Giertycha czytamy: "Na przestrzeni 1967-69 nasze podejrzenia w stosunku do figuranta nie potwierdziły się. Nie uzyskano informacji o wrogiej działalności z jego strony".

W lutym 1970 r. postanowiono "pozyskać go w charakterze tajnego współpracownika". Specsłużby przewidywały dla niego następujące zadania:

" – Oddziaływanie na kierunku działalności publicystycznej ojca. Chodzi o to, aby Jędrzej Giertych występował przeciwko atakom kół syjonistycznych na Polskę, w obronie granic na Odrze i Nysie.

– Neutralizację za pośrednictwem ojca tych środowisk polskiej emigracji, które podejmują działalność sprzeczną z interesami polskiej racji stanu.

– Rozpoznawanie działalności kół polskiej emigracji politycznej oraz ich zamierzeń w odniesieniu do kraju".

Zaplanowano przeprowadzenie z Giertychem "szeregu rozmów operacyjnych". "W trakcie pierwszego spotkania zostanie on poproszony o uwagi i sugestie odnośnie sposobu i taktyki przeciwdziałania i zwalczania ataków ośrodków syjonistycznych kierowanych na Polskę. Rozmówca będzie – co da mu się wyraźnie do zrozumienia – traktowany jako konsultant tych zagadnień, którego uwagi mają o tyle większe znaczenie, że przebywał szereg lat za granicą" – czytamy w notatce SB.

Zaraz potem Giertych został poproszony na rozmowę z oficerem SB. Nie wiadomo, ile takich rozmów było. W teczce, którą Giertych udostępnił, są stenogramy z dwóch spotkań, oba spisane z taśmy magnetofonowej. Rozmowy przebiegały w pokoju hotelowym, do którego Giertych przychodził dobrowolnie. Wiedział, z kim rozmawia, mówił długo i chętnie. Nagrywano z ukrycia. Po drugiej rozmowie oficer prowadzący Giertycha napisał:

"Z całokształtu wypowiedzi i zachowania rozmówcy można wnosić, że chętnie udziela informacji dotyczących stosunków na emigracji, chętnie i krytycznie ocenia niektóre realia w PRL. W rozmowach jest rzeczowy, krytyczny i powściągliwy. Wydaje się, że przedkładając propozycję współpracy, możemy celu nie osiągnąć i rozmówcę zrazić, w efekcie czego może nie przystać na dalsze rozmowy. Proponuję zaniechać prowadzenia na niego sprawy obserwacyjnej (…) i zarejestrować go jako kontakt operacyjny. Spotkania odbywać w hotelu bez stosowania techniki operacyjnej".

Wojciech Czuchnowski  04-03-2005 , ostatnia aktualizacja 04-03-2005 11:19

Fryzjerki topless ciąg dalszy.

W fartuszku i z pejczykiem

Krakowski sanepid nie będzie zamykać salonów fryzjerskich, obsługiwanych przez panie w seksownej bieliźnie. Jedyna taka placówka w mieście sama niedawno zawiesiła działalność, bo miała za mało klientów. Sanepid sprawdzi za to prawidłowość strojów kelnerek, pracowniczek salonów tatuażu i masażystek.

Stosowanie strojów roboczych ochronnych regulują przepisy ustawy o chorobach zakaźnych i zakażeniach. Rozporządzenie ministra zdrowia z 17 lutego 2004 mówi np., że odzież taką do pracy powinny zakładać osoby zatrudnione w zakładach fryzjersko-kosmetycznych, saunach, salonach tatuażu, gabinetach odnowy biologicznej. – Przepisy zaostrzyły się nieco w związku z wejście Polski do Unii Europejskiej – usłyszała "Gazeta Krakowska" w powiatowym sanepidzie w Krakowie.

Fryzjerki się poddały

Walkę modnym ostatnio zakładom fryzjerskim, w których nożyce dzierżą skąpo odziane kobiety, wydał już sanepid na Pomorzu. Inspektorzy domagają się zamknięcia takiego salonu w Słupsku. – Stringów i stanika nie można zaliczyć do odzieży ochronne – dowodzą. – Te panie są na bakier z przepisami sanitarnymi.

Półnagie fryzjerki w Krakowie pracowały w ubiegłym roku przy ul. Długiej. Gdyby zakład nie splajtował, teraz musiałby być zamknięty. – Albo panie musiałyby założyć fartuszki – twierdzi Marianna Generowicz, dyrektor Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. Dla dyrektor Generowicz najważniejsze jest, by fryzjerka ubrana była czysto i schludnie. – Nie ma nic gorszego niż brudne ręce, tłuste włosy spięte gumką-recepturką, czy szponowate paznokcie – dowodzi.

Kelnerkom wolno

O strój nie powinny się obawiać kelnerki. Dla nich obowiązujące są przepisy o odzieży ochronnej kelnerskiej, którą restauracja może wymyślić według własnego uznania. Dopuszczalne są więc zarówno stroje staropolskie, jak i skąpe szorty i bluzeczki, w których np. chodzą kelnerki w restauracji Rooster przy ul. Szczepańskiej. – Łamania przepisów sanitarnych na pewno nie można nam zarzucić – mówi Maciej Ziółko, pracownik Roostera. – Zresztą takie kostiumy jak nasze dziewczyny noszą kelnerki w wielu krajach Unii. Ważne, by uniform, którego używać można wyłącznie w miejscu pracy, był schludny. – Restauratorów obowiązuje tzw. dobra praktyka higieniczna. Sprawdzimy, czy restauracje się do niej stosują -zapewnia Marianna Generowicz.

Ciągłość tkanki

Inspekcji sanepidu mogą w najbliższych miesiącach spodziewać się ekipy obsługujące sauny, gabinety odnowy biologicznej, tatuażu oraz masażu. – Do noszenia odzieży ochronnej, a więc gumowych rękawiczek i fartuchów zobowiązani są ci przedstawiciele sfer usługowych, których działalność wymaga stosowania narzędzi mogących przerwać – ciągłość tkanki. – informuje Generowicz. Chodzi tu o możliwość skaleczenia klienta.

My sprawdziliśmy, jak do przepisów stosują się masażystki. Zadzwoniliśmy pod jeden z numerów pod hasłem – masaże lecznicze – w informatorze medycznym. – Czy nosi pani fartuszek? – zapytaliśmy. – Przeważnie nic nie mam na sobie podczas pracy – usłyszeliśmy. – Ale jak klient sobie zażyczy, mogę przebrać się za króliczka, albo pielęgniarkę. – A używa pani narzędzi, które mogą przerwać ciągłość tkanki? – Mam taki mały pejczyk – Jak sanepid zamierza sobie poradzić z masażystkami bez odzieży ochronnej? – Na wdrożenie obowiązujących od roku przepisów mamy dwa lata – twierdzi Marianna Generowicz. – Do tego czasu sprawdzimy wszystkie doniesienia o nieprawidłowościach. (mf-kp)

Dobrze mu tak.

Właśnie tak należy z tym walczyć:

Policjanci zatrzymali chirurga-łapówkarza

Chirurg ze szpitala im. Kopernika wziął 500 zł łapówki za przyjęcie kobiety na swój oddział i przeprowadzenie operacji. Chwilę później był już w rękach policji

W poprzedni piątek 70-letnia kobieta z silnymi bólami brzucha trafiła do szpitala im. Kopernika. Miała się zgłosić na operację woreczka żółciowego.

– Pojechaliśmy z nią – opowiada pan Maciej, syn. – Chirurg poprosił mnie do gabinetu. Powiedział, że nie może jej przyjąć, bo nie ma wolnych łóżek. Tłumaczył, że na zabiegi trzeba czekać w długich kolejkach. Zasugerował, że mógłby pomóc. Za 500 złotych obiecał załatwić miejsce i zabieg.

We wtorek kobieta znów miała silne bóle. Karetka zawiozła ją do "Kopernika". – Mama przez kilka godzin czekała na izbie przyjęć, ale lekarz dyżurny nie schodził – relacjonuje pan Maciej. – Interweniowałem nawet u lekarza miasta. Bezskutecznie. Miałem wszystkiego dość i postanowiłem zrobić z tym porządek.

Mężczyzna zgłosił się na policję i opowiedział o łapówkarskiej propozycji. Policjanci zaproponowali mu przeprowadzenie prowokacji. – Zgodziłem się. Dostałem pieniądze na łapówkę i dyktafon – opowiada. – Kiedy poszedłem do szpitala mama leżała już w oddziale. Zgłosiłem się do lekarza, z którym rozmawiałem wcześniej. Powiedziałem, że chciałem dokończyć sprawę rozpoczętą w piątek i spytałem, ile to będzie kosztowało. Usłyszałem, że zgodnie z umową 500 zł. Mówiłem, że nie pracuję i strasznie trudno przyszło mi zdobyć te pieniądze. Doktor powiedział, żebym się nie martwił o mamę, bo nie będzie musiała się niepotrzebnie męczyć i będzie miała dobrą opiekę pielęgniarską. Dałem pieniądze i wyszedłem z gabinetu.

Chwilę później byli tam policjanci z wydziału korupcyjnego komendy wojewódzkiej. 37-letni chirurg Maciej A., wykładowca Uniwersytetu Medycznego od razu przyznał, że wziął łapówkę. Po przeszukaniu gabinetu okazało się, że chyba nie pierwszy raz. – W szafce na ubrania znaleźliśmy kilka tysięcy złotych i mnóstwo pustych kopert – mówi Arnold Lorenc z biura prasowego KWP w Łodzi.

Wczoraj do wieczora lekarz był przesłuchiwany. Policjanci na razie przedstawili mu tylko jeden zarzut przyjęcia łapówki. Dziś chirurga przesłucha prokurator. Grozi mu kara do 10 lat więzienia.

Dyrekcja szpitala wydała wczoraj specjalne oświadczenie: "(…) tego typu zjawisko brania pieniędzy przez lekarzy uznaję za wysoce naganne" – napisał dr Józef Tazbir, dyrektor szpitala. "Po potwierdzeniu zarzutów zostaną wyciągnięte w stosunku do pracownika stosowne konsekwencje prawne.

Oburzenia nie kryją władze Uniwersytetu Medycznego: – Jeśli to prawda, to takie zachowanie nie licuje z zawodem lekarza i nauczyciela akademickiego – mówił w imieniu rektora Mirosław Wdowczyk, rzecznik UM.

– Martwię się o mamę – mówi pan Maciej. – Ale wiem, że dobrze zrobiłem.

acz, mas 02-03-2005 , ostatnia aktualizacja 02-03-2005 20:32

Coś pozytywnego o Łodzi.

Woda w Łodzi, czyli co pijemy

Kto myśli, że cała Łódź pije "piliczankę", grubo się myli. Już ponad 85 proc. wody dostarczanej łodzianom pochodzi z 58 studni głębinowych. Nasza kranówka jest jedną z najczystszych w kraju!

"Co pijemy?" – to pytanie bardzo często zadawane przez łodzian. Odpowiadamy więc: nasza kranówka to co prawda nie mineralna, ale jest naprawdę dobra. Zawiera sporo pierwiastków i związków chemicznych, potrzebnych człowiekowi. Jest w niej wapń, magnez, sód i potas. Nie ma bakterii chorobotwórczych, pestycydów, detergentów i metali ciężkich. – Możemy z dumą powiedzieć, ze Zakład Wodociągów i Kanalizacji w Łodzi produkuje najlepszą "kranówkę" spośród tych, które piją mieszkańcy dużych miast Polski – mówi Marek Wilczak, rzecznik ZWiK. – Parametry jej czystości są lepsze od norm krajowych, standardów Unii Europejskiej i zalecanych przez Światową Organizację Zdrowia.

Jeśli chodzi o źródła wody, miasto można podzielić na dwie części. Nieco lepsza kranówka płynie w południowo-zachodniej Łodzi, czyli w rurach na Chojnach, Retkini czy Zdrowiu. Te osiedla są w stu procentach zasilane wodą spod ziemi – z uruchomionych niedawno studni w Bronisławowie koło Zalewu Sulejowskiego.

Północny wschód Łodzi to w 80 proc. woda podziemna, a w 20 uzdatniona z rzeki Pilicy. – Ale i ta jest całkiem dobra. Po pierwsze dlatego, że w jej dorzeczu nie ma przemysłu. Po drugie – rzeka jest nieregulowana. Ma zakola i roślinność przy brzegu. To wszystko zatrzymuje spływające z pól nawozy sztuczne czy pestycydy, które są szkodliwe dla zdrowia – wyjaśnia prof. Maciej Zalewski, dyrektor Centrum Ekohydrologii w Łodzi.

Generalnie więc nasza kranówka jest jedną z najczystszych w Polsce. Czy w takim razie warto poprawiać ją filtrami? Jeśli już, to latem. – W upalne dni w zbiorniku sulejowskim pojawiają się zakwity sinic. Wtedy w wodzie mogą pojawić się trujące związki. Ich ilość jest znikoma, w ostatnich latach nigdy nie przekraczała norm. – Ale wtedy można ją filtrować, choćby po to, by poprawić smak – radzi profesor.

Dobry efekt dadzą filtry węglowe. Trzeba jednak uważać, by nie używać ich zbyt długo bez wymiany wkładu. Gdy się przepełnią, zebrane zanieczyszczenia oddają z powrotem do kranówki.

Nieco inaczej jest z wodą w województwie. Mieszkańcy wsi lub działkowicze często kopią studnie obok szamba. Jak może być to niebezpieczne, profesor uzmysławia na przykładzie pewnej rodziny mieszkającej na wsi. Czyste powietrze, zdrowa żywność – wydawało się, że dzieci powinny tryskać zdrowiem. Tymczasem ciężko chorowały. Miały alergię, cierpiały na anemię, jedno urodziło się z wadą serca. – Powodem mogło być nieszczelne szambo na terenie gospodarstwa, 20 metrów od studni. I przez to w wodzie studziennej aż 10-krotnie przekroczona była ilość trujących azotynów – uświadamia prof. Zalewski.

Warto podkreślić, że jakość wody, szczególnie na terenach wiejskich, zależy w dużej mierze od nas. – Rodzina na działce z nieszczelnym szambem wprowadza do wód podziemnych taką ilość zanieczyszczeń, jak hektar pola nawożonego gnojowicą – porównuje prof. Zalewski.

Mapa wody w Łodzi

Joanna Blewąska 02-03-2005 , ostatnia aktualizacja 02-03-2005 20:44

E-podpis tylko na papierze

Jestem tym szczególnie zainteresowany, gdyż swego czasu brałem udział w projekcie związanym z wdrożeniem czegoś podobnego.

Ciekaw jestem kiedy w naszym kraju będzie normalnie pod tym względem…

E-podpis tylko na papierze

Ustawa o podpisie elektronicznym pozostaje fikcją prawną. Zrównała ona wprawdzie podpis elektroniczny z odręcznym, jednak przedsiębiorcy nadal nie mogą go stosować w kontaktach z administracją, a nawet między sobą. Obowiązująca od dwóch i pół roku ustawa o podpisie elektronicznym stanowi, że dane opatrzone bezpiecznym e-podpisem są "równoważne pod względem skutków prawnych dokumentom opatrzonym podpisami własnoręcznymi, chyba że przepisy odrębne stanowią inaczej" (art. 5 ust. 2). Tyle teorii, bo praktyka jest zupełnie inna. Z pomocą e-podpisu nadal nie można rozliczyć się z fiskusem, złożyć podania o paszport czy nawet wysłać zwykłego pisma do urzędu.

Żródło: Rzeczpospolita

Jak w cyrku…

Otworzyłem sobie główną stronę Gazety i wręcz powaliły mnie artykuły tam obecne. poczułem się jak w cyrku…

Oto dwa z nich:

Czy powstanie kanał religijny w TVP?

Telewizja Polska zamierza uruchomić tematyczny kanał religijny – ujawnił Jacek Snopkiewicz, dyrektor Akademii Telewizyjnej. Wyjaśnił, że kanał taki jest na razie w fazie projektów.

– Zarząd TVP nie zna tej idei, ale może być ona interesująca – powiedział KAI prezes Jan Dworak.

Władze TVP przedstawiły 1 marca "Strategię transformacji TVP", której celem jest m.in. powstrzymanie spadku oglądalności telewizji publicznej oraz odbudowanie jej wiarygodności i zaufania widzów.

Zdaniem Snopkiewicza, TVP to "rodzaj dobra narodowego, bez którego trudno sobie wyobrazić życie publiczne", to instytucja, której nie mogą zastąpić stacje komercyjne, gdyż ma ona do spełnienia misję.

Racją istnienia telewizji publicznej może być tylko program różniący się od programu stacji komercyjnych – program najwyższej jakości, cieszący się akceptacją widzów. Snopkiewicz podkreślił, że cały program TVP powinien być misyjny, czyli w pełni zaspokajający potrzeby widzów, a nie czysto komercyjny, którego głównym celem jest zysk.

Zapowiedział zarazem, że TVP będzie nadal oferować programy postrzegane przez widzów jako komercyjne aż ich jakość pozwoli zaliczyć je do grupy programów misyjnych.

Snopkiewicz jest przekonany, że wyższa jakość oferowanych programów będzie osiągnięta przez ich lepsze dopasowanie do oczekiwań i potrzeb różnorodnej widowni. Wśród misyjnych pozycji programowych TVP są audycje dla dzieci, osób niepełnosprawnych, rolników, programy kulturalne i religijne.

Wiceprezes Zarządu Piotr Gaweł dodał, że wyznacznikiem misyjnego charakteru telewizji oprócz jakości programu, jest "kryterium dobrego smaku". Wskazał też, że misja telewizji publicznej ma cztery elementy: informacyjny, rozrywkowy, edukacyjny i kulturalny.

Z kolei prezes Dworak dodał, że w skład misji wchodzi też transmitowanie wielkich imprez sportowych, ale już nie np. gali boksu zawodowego, gdyż impreza ta służy celom pozasportowym. Poinformował również, że Zarząd nie zamierza zobowiązywać dziennikarzy telewizyjnych do autolustracji, nie będzie natomiast uchylać się przed działaniami Instytutu Pamięci Narodowej.

"Strategia transformacji TVP" ma zostać jeszcze uzupełniona o bardziej szczegółową "Strategię programową", która powinna być ogłoszona pod koniec maja, oraz o nowe "Zasady realizacji misji publicznej w TVP", nad którymi Zarząd ma obradować w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Dotychczasowy zbiór zasad pochodzi z 1994 r.

W najbliższych planach TVP jest uruchomienie, prawdopodobnie na przełomie kwietnia i maja, kanału tematycznego Kultura.

Źródło: KATOLICKA AGENCJA INFORMACYJNA 02-03-2005, ostatnia aktualizacja 02-03-2005 12:10

"Monika Lewinsky" w Samoobronie

Polityczno-obyczajowy skandal w partii Leppera. Szef Samoobrony wyrzucił z partii całe prezydium bydgoskiej Samoobrony. Działacze się skarżą: – To kara za krytykowanie romansu Krzysztof Filipka z młodą działaczką.

Elżbieta Strzępek zakładała partię w Bydgoszczy, była jej pierwszym członkiem w mieście i od 2001 r. – także przewodniczącą. Kiedy Lepper przyjeżdżał do Bydgoszczy, na oczach dziennikarzy wpadali sobie w objęcia i obdarowywali kwiatami.

W niełaskę popadła nagle i niespodziewanie – z warszawskiej centrali przyszło lakoniczne pismo, że "z powodu niesubordynacji" przewodniczący Lepper wyklucza z partii panią Strzępek oraz jej zastępców.

– Odwołaliśmy się od tej decyzji – mówi była przewodnicząca. – Odpowiedź była lakoniczna: "Decyzja jest nieodwołalna" – napisał Lepper. Na tym korespondencja się skończyła.

Trudno było ustalić, na czym polegała niesubordynacja bydgoskich władz partii.

Piotr Ostrowski, wiceszef Samoobrony w Kujawsko-Pomorskim, twierdzi, że nie wie. A sam zastrzeżeń do Strzępek i jej zastępców nie miał: – Wstawiliśmy się za nimi w Warszawie, ale władze krajowe postanowiły inaczej.

Janusz Maksymiuk, dyrektor biura krajowego Samoobrony: – Niech mnie pan nie męczy. Jesteśmy dużą partią, nie potrafię tak z zaskoczenia powiedzieć, o co chodziło. Nie pamiętam.

Elżbieta Strzępek jest pewna, że wszyscy tylko udają, że nie wiedzą, o co chodzi: – A chodzi o skandal obyczajowy wywołany przez posła Krzysztofa Filipka, zastępcę Leppera i szefa partii na Mazowszu.

Była przewodnicząca opisała skandal w oświadczeniu. Czytamy w nim: "Zostaliśmy wyrzuceni, bo przeszkadzało nam postępowanie Sylwii K. i jej bliski związek – nie tylko służbowy – z posłem Filipkiem".

K. ma 22 lata, studiuje prawo na UMK, pracuje w bydgoskim biurze Samoobrony i kieruje strukturami Ogólnopolskiej Młodzieżowej Organizacji Samoobrony RP w Kujawsko-Pomorskiem.

Według oświadczenia Strzępek "od pewnego czasu zażyłość między nimi była widoczna gołym okiem. Filipek bardzo często i bez wyraźnego powodu gościł w Bydgoszczy. Spotykał się z K. w lokalach, było widać i czuć, że łączą ich nie tylko sprawy służbowe. Partia powinna się kierować zasadami moralnymi, a postępowanie Filipka jest bardzo odległe od tych zasad. W bydgoskiej Samoobronie krążył nawet taki dowcip, że mamy taką Monikę Lewinsky, na jaką sobie zasłużyliśmy. Pozycja K. w Samoobronie wyraźnie wzrosła. Wiedziała, że ma poparcie Filipka, i się z tym obnosiła. To K., wykorzystując swój związek z Filipkiem, doprowadziła do wykluczenia nas z partii" – oskarża Elżbieta Strzępek. "Mamy nadzieję, że po upublicznieniu całej prawdy przewodniczący Lepper przyjrzy się bliżej niemoralnemu postępowaniu pana Filipka, które szkodzi Samoobronie".

– Co to ludzie nie wymyślą – poseł Filipek zamilkł na dłuższą chwilę, kiedy przez telefon przeczytaliśmy mu oświadczenie Strzępek. – Znam Sylwię i mimo że jestem dużo od niej starszy [Filipek ma 44 lata – red.] zwracam się do niej po imieniu. Spotykaliśmy się często, ale po linii partyjnej, nie prywatnej. A już z tym romansem to mocno przesadzili.

Sylwia K.: – Szanuję posła Filipka i cieszę się, że darzy mnie zaufaniem. Nie mam z nim romansu.

Spytaliśmy Filipka o powód zmian w bydgoskiej Samoobronie.

– Słaby wynik w eurowyborach – odpowiedział.

– Panie pośle, wybory były ponad pół roku temu!

– Zmiany wprowadzamy powoli.

Marcin Kowalski 02-03-2005, ostatnia aktualizacja 01-03-2005 21:05

To jest chore. Nawet tego nie skomentuje…

0

Ludzie Rydzyka 
  
 Przeszłość wielu pretorianów o. Rydzyka stanowić będzie szok dla licznych słuchaczy Radia Maryja 

 Jeden chwalił się walką w szeregach NKWD, drugi, zgodnie ze wskazówkami propagandy, ostro potępiał antykomunistycznych biskupów. Inni wychwalali dyktaturę proletariatu i marksizm. Dziś są ideologami Radia Maryja słuchanymi z uwielbieniem przez miliony patriotycznych słuchaczy 
 
 
 
ELIZA MICHALIK, PIOTR LISIEWICZ 
 
 
 W ubiegłą niedzielę organizatorzy nowego ugrupowania spotkali się w Sali Kongresowej. Jak się dowiedzieliśmy, salę wynajęła za 22 tysiące złotych firma Spes – Spółka z o. o., wydawca „Naszego Dziennika”. Oficjalnie – na koncert pieśni patriotycznych. – Świeccy mają obowiązek wejść do polityki, tworzyć partię. Inaczej zrobią to inni – ogłosił w czasie „koncertu” ojciec Tadeusz Rydzyk.

Radio Maryja i dyktatura proletariatu

„Walka polityczna, kończąca się rewolucją socjalistyczną i ustanowieniem dyktatury proletariatu, stanowi decydujący warunek wyzwolenia klasy robotniczej od wyzysku” – dowodził prof. Edward Prus („Polityka jak zjawisko społeczne”, 1984).

„Węgrzy nie zdołali rozwiązać swych problemów własnymi siłami, co bardzo mocno rzutowało początkowo na nastroje społeczeństwa, powodując zwłaszcza przypływ antyradzieckiego nacjonalizmu” – ubolewał w 1956 roku prof. Jerzy Robert Nowak („Węgry 56 – Polska 81: bez uproszczonych analogii”, „Zdanie” 2/1983).

„W Polsce w tym czasie powstał dogodny grunt pod idee socjalizmu, które niejako wisiały w powietrzu. Robotnicy, chłopi, inteligencja, część arystokracji – wszyscy poczuli się jednakowo synami tej samej ojczyzny” – oceniał początki PRL ksiądz prof. Czesław Bartnik („Wojenne przełomy”, „Tygodnik Polski” nr 20 (79) z 13.05.1984).

To wbrew pozorom nie dawne wypociny obecnych liderów SLD, a niegdysiejsze publikacje najbliższych współpracowników ojca Tadeusza Rydzyka. Ich podpisy znalazły się pod dokumentami powołującymi ugrupowania, będące zalążkiem nowej partii.

Czy Macierewicz nazywał się Izaak Singer

– Czy nosił Pan kiedyś inne nazwisko? Na przykład Izaak Singer? – pyta Antoniego Macierewicza Zbigniew Łabędzki, redaktor naczelny portalu internetowego ojczyzna.pl. – Nie nosiłem nigdy nazwiska Izaak Singer. Z tego co wiem, nie nosił takiego nazwiska także nikt z mojej rodziny, czy to od strony Ojca, czy Matki, a więc nikt z Macierewiczów, Nowakowskich, Grabowskich, Niementowskich czy też Strączyńskich, Winczakiewiczów lub Kozarskich. Jak było w XVII wieku – nie wiem, ale za ostatnie 300 lat gwarantuję – precyzuje poseł.

Pytający nie daje za wygraną. – Kilku byłych „solidarnościowców” stwierdza, że był Pan chrzczony w obozie dla internowanych w Łupkowie koło Komańczy w Bieszczadach. Chrzcił Pana ks. Miska. Przytacza się ten fakt jako dowód, że nie był Pan wcześniej katolikiem. Macierewicz odpiera zarzuty: – Ochrzczony zostałem w kościele pw. św. Jakuba Apostoła w Warszawie (na placu Narutowicza) 31 sierpnia 1948 r. 4 tygodnie po urodzeniu. Akt chrztu w księgach parafialnych nosi nr 417, rok 1948.

Egzamin nie zniechęca Macierewicza. Pytany przez GP o plany powołania partii bliskiej Radiu Maryja, odpowiada: – Byłbym bardzo zainteresowany wstąpieniem do takiego ugrupowania. Ono reprezentowałoby przecież moje poglądy, mój program.

Rydzyk: świeccy, tworzyć partię

Kandydat Macierewicz egzamin zdał – jego nazwisko znalazło się wśród wymienionych w Sali Kongresowej przez ojca Rydzyka polityków, którym jego radio „winne jest wdzięczność”. Obok Macierewicza znalazły się nazwiska wszystkich  rozłamowców z LPR – posłów kół Dom Ojczysty i Porozumienie Polskie, Jana Olszewskiego z ROP, a także Andrzeja Leppera. Ani słowa o liderach LPR na czele z Romanem Giertychem.

 
 Tydzień wcześniej w „Gazecie Wyborczej” ukazał się tekst „Partia Maryja”. Marek Kotlinowski, szef LPR zaraz po publikacji nie negował, że takie ugrupowanie powstaje i że LPR mogłaby być zainteresowana współpracą z nim. – Coś się dzieje, jakaś partia może się tworzy, ale jest za wcześnie, by o tym mówić. W każdym razie darzymy Radio wielkim szacunkiem – powiedział GW niedługo po pojawieniu się artykułu. Parę dni później zmienił zdanie. – Tekst o partii Maryja był wymierzony w Radio Maryja. Wszyscy, którzy przyłączyliby się do takiego ugrupowania, działaliby na jego szkodę – powiedział w rozmowie z GP.

Wodzuś Giertych kontra Żyd Nowak

Powstanie nowej partii to efekt wojny wśród narodowych katolików. LPR, która weszła do parlamentu dzięki poparciu Radia Maryja, zdominował najzdolniejszy i najbardziej medialny z jej liderów – Roman Giertych. Zaczął promować swoich ludzi, wywodzących się z jego poprzedniego niewielkiego ugrupowania – Stronnictwa Narodowego. Zbyt silna pozycja Giertycha zaniepokoiła ojca Tadeusza Rydzyka.

Jako jeden z pierwszych do ataku ruszył bliski współpracownik Rydzyka Jerzy Robert Nowak. 8 stycznia 2004 Nowak wystosował do posłów LPR list. „Wodzuś R. Giertych dąży do stworzenia z LPR partii wodzowskiej”, „zdumiewające jest, że ‘narodowiec’ R. Giertych coraz bardziej zbliża się w kierunku ‘Gazety Wyborczej’…” – to tylko niektóre fragmenty listu.

Jak dowiedziała się GP, nieco wcześniej wśród członków LPR kolportowano listę Żydów – polskich polityków, która tym różniła się od poprzednich tego typu spisów, że znalazł się na niej… Jerzy Robert Nowak.

20 września 2004 plan stworzenia nowej partii sformułował na piśmie prof. Rafał Broda. Miałaby to być „silna, zwarta i jednorodna” partia polityczna Wiara i Niepodległość. „Struktury partii powinny pokrywać cały obszar Polski, powinna je obowiązywać żelazna dyscyplina” – postulował.

Zbigniew Łabędzki, szef portalu ojczyzna.pl sprawę sformułował jasno: „Nie mamy czasu zajmować się drobnymi sprawami niezbyt wpływowych partii. My zajmijmy się Polską. Jest nas co najmniej 4 miliony”.

We wrześniu 2004 grupa współpracowników ojca Rydzyka stworzyła stowarzyszenie Nasza Przyszłość – Polska. Do założycieli stowarzyszenia należą m. in.: prof. Edward Prus, ks. prof. Czesław Bartnik, prof. Włodzimierz Bojarski (skłócony z Giertychem były wiceszef rady programowej LPR), prof. Ryszard Kozłowski i prof. Jan Szarliński. Przed tekstem o „Partii Maryja” Szarliński nie krył politycznych ambicji: „Można to nazwać partią, bo cele mamy takie same jak inne ugrupowania, czyli dobry wynik w wyborach, ale ja wolę określenie ruch jednoczący Polaków” (GW, 16.02.2005). Zaraz po tej rozmowie przestał udzielać jakichkolwiek wywiadów.

29 stycznia 2005 wrogowie Romana Giertycha powołali kolejny twór: Ruch Społeczny Odrodzenie Polski. Nazwiska jego twórców w dużej części pokrywają się z założycielami Naszej Przyszłości. Należą do nich prof. Jerzy Robert Nowak, prof. Stanisław Borkacki, ks. Czesław Bartnik, autor projektu stworzenia nowej partii prof. Rafał Broda, prof. Ryszard H. Kozłowski, pułkownik Mieczysław Struś oraz emerytowana sędzia Maria Trzcińska. Rzecznik ruchu prof. Broda nie jest zbyt rozmowny: – Nie uważam, że podawanie w tej chwili akurat w „Gazecie Polskiej” informacji na na
sz temat było właściwe. Jak będziemy chcieli wyjść na szersze forum, to to zrobimy.

Nadzieja we wsi i Miejscowych Polakach

Nowa partia będzie najlepiej zorganizowanym ugrupowaniem w kraju. Od razu będzie miała do dyspozycji potężne struktury terenowe, czyli Koła Przyjaciół Radia Maryja, do których, według różnych szacunków, należy w Polsce od 150 do 200 tysięcy osób.

Oficjalnie opiekunowie Kół zaprzeczają, jakoby wciągali wiernych w działalność polityczną. Pociągnięci za język, mówią to samo co ksiądz Jan Krawczyk, opiekun Koła Przyjaciół Radia Maryja w Budzisławiu Kościelnym: – Organizujemy spotkania dla ludzi, którzy chcą się modlić i dowiedzieć czegoś o drugiej stronie naszego życia publicznego. Jakiej drugiej stronie? Ano takiej, dlaczego w Polsce jest źle, kto odpowiada za biedę i bezrobocie. Ludzie muszą znać prawdę. Ale to przecież nie jest działalność polityczna. Więc może pani powiedzieć tym, którzy kazali pani zadzwonić, żeby się nie bali.

 
 Najbardziej aktywni członkowie Kół Przyjaciół Radia Maryja działają w Kołach Miejscowych Polaków, które powstają na wsiach i w małych miasteczkach. To właśnie od nich ma się zacząć tworzenie regionalnych oddziałów nowej partii. Miejscowi Polacy obecni są już w trzech województwach: lubelskim, małopolskim i kujawsko-pomorskim.

„Wieś oparta na własności ma większą szansę ratunku zachowania Ojczyzny niż miasto, gdzie rządzi przede wszystkim złowrogi pieniądz. Na wsi zatem szczególnie spoczywa zadanie obrony narodu i państwa. Zadania nie wykona żadna z obecnych partii, a jedynie ruch zjednoczonych Polaków do osiągnięcia bezwzględnej większości w wyborach (…). Zwiększy się siłę wyborców jednocząc ich praktycznie w kołach miejscowych Polaków” – taką koncepcję budowy ugrupowania przedstawił na spotkaniu koła dr Hubert Jochim z Bysławka, członek stowarzyszenia Nasza Przyszłość – Polska.

Z NKWD do Radia Maryja

Kim są najwierniejsi pretorianie ojca Rydzyka?

Prof. Edward Prus ze stowarzyszenia Nasza Przyszłość – Polska znany jest z publikacji na temat rzezi Polaków dokonywanych przez Ukraińców. Prus to człowiek o dwóch życiorysach. W PRL zapewniał, że w latach 40. walczył z Ukraińcami w szeregach wywiadu NKWD i w sowieckich „istriebitielnych batalionach”, zwanych szwadronami śmierci.

Po 1989 roku dowodził, że bił UPA, będąc członkiem Szarych Szeregów. Pytany o konkretne walki wskazywał miejsca, gdzie Szare Szeregi nigdy nie działały.

Dziś prezentuje się w swych książkach jako obrońca Polaków. W PRL walczył także w imię komunizmu. Bohaterami książki Prusa „Pannacjonalizm” są „antykomuniści i neofaszyści dążący uparcie do obalenia socjalizmu i do restauracji kapitalizmu w tych krajach, w których przemiany rewolucyjne ugruntowały się na trwałe”.

W książce „Herosi spod znaku tryzuba” z 1985 roku Prus jako dowód na to, że nacjonalizm ukraiński to wciąż aktualne zagrożenie, cytuje rzecznika Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Katowicach, który poinformował o zatrzymaniu będącej na usługach CIA obywatelki ukraińskiej, która przemyciła do Polski materiały oraz instrukcje propagandowe przeznaczone do „organizowania działalności nacjonalistycznej na terenie Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i Polski”.

W 1984 roku Prus opublikował tekst „Polityka jako zjawisko społeczne”, w którym pisał: „Marksizm wykazał, że walka klasowa jest napędową rozwoju społeczeństwa podzielonego na antagonistyczne klasy. Walka klasowa prowadzi do zastąpienia starego ustroju nowym ustrojem społecznym. (…) Walka polityczna, kończąca się rewolucją socjalistyczną i ustanowieniem dyktatury proletariatu, stanowi decydujący warunek wyzwolenia klasy robotniczej od wyzysku”.

Prusowi wielokrotnie stawiano publicznie zarzut współpracy ze służbami specjalnymi, któremu ten zaprzeczał. W głębokim PRL jako jeden z nielicznych miał dostęp do sowieckich archiwów. Agentem KGB nazwał Prusa prof. Bohdan Osadczuk, politolog, zwolennik zbliżenia polsko-ukraińskiego. Zarzucił Prusowi, że ten wykorzystywane w swoich pracach dokumenty otrzymywał od pracowników KGB wydelegowanych do niszczenia Kościoła greckokatolickiego. Z kolei poseł Mirosław Czech, przedstawiciel mniejszości ukraińskiej w Polsce, nie ma wątpliwości, że Prus musiał być konsultantem SB – w 1985 roku napisał dla niej obszerną ekspertyzę o mniejszości ukraińskiej.

 
 

Lepper Podróżnik – na pewno wiarygodny dla bezrobotnych i biednych. Bożyszcze tłumów.

Egzotyczne podróże Andrzeja Leppera

 

 Lepper"Głos Pomorza": Nasi posłowie za granicę nie jeżdżą wcale lub blisko ojczyzny. Oprócz Andrzeja Leppera; ten zaliczył zarówno Chiny jak i Urugwaj. "Głos Pomorza" sprawdził zagraniczne wojaże posłów z Pomorza (od początku kadencji czyli od 2001 roku).

Okazuje się, że część z nich za granicę się nie pchała. Ani razu w tym czasie kraju nie opuścili Jan Łączny (Samoobrona), Edward Wojtalik (SDPL) i Zofia Wilczyńska (SLD).

Raz wyjechał Bogdan Błaszczyk z SLD – w kwietniu 2003 roku kilka dni spędził w Berlinie, gdzie poznawał procedury legislacyjne Unii Europejskiej. Za to Bogusława Towalewska (SLD) w ciągu obecnej kadencji odwiedziła Paryż i Budapeszt. W pierwszym przypadku także chodziło o zaznajomienie się z unijnymi procedurami legislacyjnymi, zaś w drugim eseldowska posłanka skorzystała z zaproszenia Komisji Edukacji i Nauki Parlamentu Węgierskiego – pisze "Głos Pomorza".

Tymczasem najbardziej egzotyczne podróże przytrafiły się Andrzejowi Lepperowi. Pod koniec 2004 roku szef Samoobrony najpierw wybrał się do Urugwaju (22-24 listopada), a potem aż do samego Państwa Środka – Chin (3-10 grudnia). W obu przypadkach publicznie zapewniał, że polski podatnik na jego wojaże nie wydał ani grosza, bo większość kosztów podróży i pobytu wzięli na siebie ci, co przewodniczącego zaprosili – w Chinach związki zawodowe, a w Urugwaju tamtejsza Polonia. Resztę kosztów Andrzej Lepper miał pokryć z własnej kieszeni i z partyjnego budżetu – informuje "Głos Pomorza".

Gorsze wiadomości o poranku

Nie ma hormonu wzrostu dla dzieci

Zabrakło drogiego leku dla dzieci. Jeśli rodzice chcą kontynuować terapię. sami muszą za nią płacić.

10-letnia Karolina jest najniższym dzieckiem w swojej klasie. Ma 125 cm – prawie tyle, co jej dwa lata młodsza siostra. Dziewczynka przestała rosnąć po zapaleniu opon mózgowych, które skończyło się operacją neurochirurgiczną. Szansą na dogonienie innych rówieśników jest dla niej Genotropin – syntetyczny hormon wzrostu.

Terapia tym preparatem przysługuje dzieciom, które mają niedobór hormonu wzrostu, produkowanego przez przysadkę mózgową; z hamującą wzrost niewydolnością nerek i dziewczynkom z zespołem Turnera. Przerwa w podawaniu leku może spowodować, że dzieci przestaną rosnąć.

W październiku Karolina zakwalifikowała się na leczenie hormonem w łódzkim Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki. – Kilka tygodni temu lekarze poinformowali nas, że preparat się skończył – mówi Zbigniew Miszczak, ojciec.

– W podobnej sytuacji znalazło się niemal 600 dzieci w całym kraju – ocenia doc. Mieczysław Walczak, przewodniczący zespołu koordynującego terapię hormonem wzrostu. – Może ich jeszcze przybyć, bo hormonem leczy się trzy i pół tysiąca dzieci, a z lekiem są coraz większe kłopoty. Brakuje go w Łodzi, Katowicach, Kielcach i Bydgoszczy.

Skąd wziął się kłopot? Do końca grudnia leczenie hormonem wzrostu finansowało Ministerstwo Zdrowia. Od 1 stycznia obowiązek przejął Narodowy Fundusz Zdrowia. – Zrobiliśmy wszystko, by uniknąć zamieszania – zapewnia Paweł Trzciński, rzecznik ministerstwa. – W sierpniu wysłaliśmy prezesowi NFZ informację, że przekazujemy im tę sprawę. Wiem, że uchwałą zarządu NFZ z 17 sierpnia umieszczono hormon w planie finansowym na 2005 rok. Jeszcze na wszelki wypadek pod koniec roku zorganizowaliśmy zakup interwencyjny, by uzupełnić zapasy preparatu.

Szpitale nie kupiły jednak preparatu, bo nie przyjęły warunków finansowych NFZ, który chciał dać mniej pieniędzy niż płaciło ministerstwo. Po trwających kilka tygodni negocjacjach umowy podpisano. Ale leku wciąż nie ma, bo nie odbył się przetarg na jego zakup. Organizuje go warszawskie Centrum Zdrowia Dziecka.

– W jakim kraju żyjemy? – denerwuje się Zbigniew Miszczak. – Jak można zostawić dzieci bez potrzebnego leku?

Mężczyzna postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i sam kupuje preparat. – Co tydzień w aptece zostawiam 660? zł. Płacę już od pięciu tygodni. Długo już nie wytrzymam – mówi. – Na szczęście kilka dni temu żona dostała w pracy specjalną zapomogę na leczenie córki.

– Sprawa jest w trakcie załatwiania – uspokaja Beata Aszkielaniec, rzecznik łódzkiego oddziału NFZ. – Przetarg będzie rozstrzygnięty za dwa tygodnie. Lek powinien być dostępny w kwietniu.

– W tym tygodniu poproszę o pomoc rodziców i teściów – planuje Miszczak. – Jak będzie trzeba, to sprzedam samochód. Tylko czy po to jestem ubezpieczony, żeby moje dzieci leczyć z własnej kieszeni? Zbieram wszystkie faktury i jak będzie trzeba, pójdę z nimi do sądu.

– Niewykluczone, że rodzice, którzy sami finansują leczenie dziecka, będą mogli odzyskać część swoich pieniędzy – mówi Aszkielaniec.

Adam Czerwiński 01-03-2005 , ostatnia aktualizacja 28-02-2005 19:03